Trzy teksty Waldemara Mystkowskiego.
Cóż, faktycznie prezes NBP nie ma się czego bać – Konstytucja zapewnia mu 6-letnią kadencję.
Wygląda na to, że najbliższy współpracownik Jarosława Kaczyńskiego prezes Narodowego Banku Polskiego, Adam Glapiński urwał się z łańcucha. Od początku afer związanych z finansami państwa jego nazwisko pojawia się, jak łeb hydry. Łeb odcięty w jednej aferze odradza się w drugiej – ten łeb to głowa Glapińskiego.
Jakoś udało się zamieść pod dywan aferę KNF, bo były szef nadzoru finansowego Marek Chrzanowski jest pod kluczem w areszcie. Podobnie medialnie zażegnano aferę SKOK Wołomin, a tu nagle łeb hydry Glapińskiego pojawił się w aferze NBP, w której chodzi o zarobki najbliższych jego współpracownic Martyny Wojciechowskiej i Kamili Sukiennik.
Obydwie są blondynkami, pod tym względem rozpoznawalne estetycznie, lecz niewiele wiadomo o ich kompetencjach i merytorycznym przygotowaniu do pełnienia wysokich funkcji w NBP. Jeżeli blondynka, to od razu pojawia się podejrzenie, że to prawdziwa blondynka z dowcipów o blondynkach.
Blondynka może zarabiać krocie, jak w wypadku Martyny Wojciechowskiej, o której uposażeniu mówi się – po prostych matematycznych wyliczeniach – iż zarabia 65 tys. zł plus kilkanaście następnych. Więc każdy chciałby być blondynką, bo może nie ustępować talentom Wojciechowskiej, ale nie każdy jest Martyną Wojciechowską. I podejrzewam, że tutaj pies jest pogrzebany.
Przed południem zwołano konferencję prasową przez kierownictwo NBP, na której miano dać odpór medialnym doniesieniom. Ale na konferencji nie zjawił się ani Glapiński, ani jego blondynka Wojciechowska, która jest – nomen omen – dyrektorem departamentu komunikacji, czyli kimś od konferencji prasowych. Na konferencji NBP zaprezentowała się wiceszefowa kadr Ewa Raczko, ale nie odpowiedziała na podstawowe pytanie, ile faktycznie zarabia Wojciechowska, bo… nie miała tego w przygotowanym oświadczeniu. Po co więc odbyła się konferencja, na której Raczko nie odpowiadała merytorycznie na pytania, dotyczące Wojciechowskiej i Sukiennik? I dlaczego Wojciechowska tak kiepsko przygotowała Raczko we własnej sprawie?
Z ust kadrowej można było usłyszeć wypowiedź kuriozum – mianowicie stwierdziła, że Narodowy Bank Polski nie jest finansowany z budżetu państwa. To odpowiedź na zarzut, że wynagrodzenie Wojciechowskiej jest finansowane z kieszeni podatników. Ależ NBP to esencja finansów państwa, wraz z Radą Polityki Pieniężnej konstytucyjnie odpowiada za kurs złotówki i inflację.
Podczas późniejszej konferencji – już z udziałem samego prezesa Glapińskiego – też nie dowiedzieliśmy się niczego konkretnego, ale „sukcesem” tej konferencji jest to, że „totalna opozycja” i PiS mówią niemal jednym głosem. Platforma Obywatelska zgłosiła projekt ustawy dotyczącej jawności zarobków w NBP, zaś rzeczniczka PiS Beata Mazurek wyraziła się, że – uwaga, uwaga – PiS poprze projekt Platformy.
A więc trzeba kolejnych afer PiS, aby partia Kaczyńskiego przyznała rację PO. Ciekawie wobec tego wygląda Glapiński. Wygląda, że się urwał z łańcucha i prezesa nie słucha. Cóż, faktycznie Glapiński nie ma się czego bać, Konstytucja zapewnia mu 6-letnią kadencję.
PiS przygotowuje się na długie rządzenia, w związku z czym chce zawłaszczyć i uczynić sobie poddanymi tak wrażliwe dziedziny, jak kultura i sztuka. Gdyby miało dojść do drugiej kadencji rządów PiS, najpierw padłyby media, które albo zostałyby kupione, albo doprowadzone do upadłości, a jak to by się nie udało, „zrepolonizowane”, czyli upisowione.
Co jednak zrobić z kulturą i sztuką, którą rządzi niezależny duch twórców, dziki, nie poddający się żadnym łańcuchom partyjnym? Tą działką zarządza jedna z byłych nadziei Jarosława Kaczyńskiego, niedoszły premier techniczny z tabletu Piotr Gliński, wprawdzie socjolog i profesor nauk humanistycznych, to jednak jego osiągnięcia na tym polu są wybitnie drugorzędne, czyli jest osobą bez żadnego autorytetu środowiskowego.
Gliński ma jednak ambicje odcisnąć swój ślad w kulturze. Całkiem możliwe, iż jest to podyktowane kompleksem wyniesionym z domu rodzinnego, w którym zdominował go starszy brat Robert Gliński, reżyser filmowy, swego czasu nazwał go „idiotą”. Kompleksy to całkiem silny motor zdarzeń historycznych. Gdyby nie kompleksy, Brutus nie dźgnąłby Juliusza Cezara.
Piotr Gliński głowił się nad mechanizmami porządkującymi kulturę, jako socjolog znalazł, gdy kultura tłumaczyła polityczne wykładnie rządzących. Za wschodnią granicą, a następnie u nas w czasach słusznie minionego reżimu, sformułowano ideę realizmu socjalistycznego, którą nadzorował Andriej Żdanow.
W działaniach Glińskiego widać inspirację żdanowszczyzną, nie tylko w literaturze, w której jest promowana twórczość patriotyczna, ale i w pozostałych dziedzinach sztuki. Politycy PiS uważają, iż są na początku swej władzy nad Polakami, obserwujemy zatem zręby wykuwania realizmu ku chwale ich rządzenia.
Pomnik Lecha Kaczyńskiego jest dziełem jakiegoś pisowskiego Xawerego Dunikowskiego. Nie udał się wprawdzie film o katastrofie smoleńskiej, ale nic straconego. Najważniejsza ze sztuk film – jak uważał Lenin – ma zostać w pierwszym rzędzie podporządkowana realizmowi pisowskiemu.
Żdanow Gliński ma „pomysła”, jak zgromadzić w jednym ręku rozproszone grupy realizatorskie i producenckie w kraju. Państwowe studia filmowe mają zostać połączone w jeden „profesjonalny publiczny ośrodek produkcji filmowej”, który będzie operował rocznym budżetem ok. 100 milionów złotych.
Taki pisowski Mosfilm będzie mógł zrealizować superprodukcję, o jakiej marzy Jarosław Kaczyński. Prezes PiS swego czasu wyznał, iż chętnie obejrzałby patriotyczny film o chwale Polaków zrealizowany w konwencji hollywoodzkiej. I między innymi po to powstaje Mosfilm nad Wisłą.
Filmowcy zostaną pozbawieni niezależności twórczej, chyba że ta niezależność będzie korelowała z pisowską wykładnią realizmu patriotycznego. Nie podskoczy Żdanowowi PiS Agnieszka Holland ani Wojciech Smarzowski, którego przymusi się, aby zamiast „Kler 2” zrealizował np. „Winę Tuska”.
Smarzowski czy Agnieszka Holland dadzą sobie radę, ale nie młodzi filmowcy na początku drogi twórczej, których kariery artystyczne są uzależnione od dofinansowania przez państwo. Czy ma szansę na zaistnienie ten pomysł Glińskiego? Raczej – nie, bo to znaczyłoby upadek polskiej sztuki filmowej, podobny do upadku stadniny koni w Janowie Podlaskim. Z Glińskiego powinien „koń się uśmiać”, ale nie takie farsy i groteski oglądaliśmy w ciągu trzech lat ich rządów, więc mogą się posunąć do każdej katastrofy.
„Cezar” z Nowogrodzkiej zagiął parol na Glapińskiego.
Politycy PiS mają cudowne właściwości, generują afery. Czego się nie dotkną, pączkują im szwindle, rozmnażają się. I bynajmniej nie chodzi o króliki, ten atrybut propagandowy odszedł wraz z byłym ministrem zdrowia Konstantym Radziwiłłem.
Afera Komisji Nadzoru Finansowego, po której pupilek Adama Glapińskiego, prezesa Narodowego Banku Polskiego, Marek Chrzanowski siedzi za kratami, została trochę zapomniana, ale wygenerowała aferę SKOK Wołomin i najnowszy hit aferalny – uposażenie dwórek Glapińskiego.
Nikt nie zna właściwości fachowych owych blondynek, z których jedna zarabia przynajmniej 75 tysięcy zł miesięcznie. Lecz do tego nie potrzeba głębszej znajomości psychoanalizy Freuda, aby wiedzieć, że chodzi o aspekt obyczajowy i to bardzo konkretny, a nie wykoncypowany. Nie potrzeba do tego żadnej kozetki.
Na przesłuchanie prokuratorskie Glapińskiego do Katowic zasuwała razem z nim „dwórka” Martyna Wojciechowska, faworytka – jak się ją też nazywa, wszak faworytką Ludwika XV była pani de Pompadour. I to jest właściwy kierunek. W ogóle pisowscy prezesi spółek skarbu państwa wysoko uposażają swoje faworytki.
Ktoś dowcipnie zauważył, że o wysokości pensji faworytek prezesów nie powinien decydować prezes spółki, ale jego żona. I nie byłoby takich skandali, choć można byłoby faworytki krzyżować – jeden prezes pisowski do drugiego pisowskiego mógłby zwrócić się o pomoc, ty zatrudnisz moja blondynkę, a ja twoją. I trudniej byłoby złapać takiego Glapińskiego na faworyzowaniu swojej blondynki, acz w życiu doczesnym zawsze chodzi o trzy rzeczy: władzę, szmal i seks.
Na Glapińskiego pisowski Cezar wydał już wyrok – kciuk w dół: gleba. Teatrum reżyserowane z Nowogrodzkiej odbywa się na naszych oczach. Najpierw Jan Maria Jackowski, bogobojny senator PiS zapytał zatroskany, czy jedna ze współpracowniczek (nie ma takiego terminu w umowie o pracę, to termin raczej obyczajowy) zarabia 65 tys. zł i czy posiada aż takie wysokie kwalifikacje?
Wojciechowska jako dyrektor od komunikacji i marketingu musiałaby mieć kwalifikacje co najmniej Szekspira i Dostojewskiego i to pod warunkiem, że pracuje w spółce prywatnej, a nie w narodowym banku, gdzie obowiązuje tzw. ustawa kominowa.
Kciuk w dół Cezara z Nowogrodzkiej potwierdził inny świętoszek z pisowskiej parafii Jarosław Gowin. O blondynkach Glapińskiego powiedział: – „Jeżeli się potwierdzi, byłoby to bulwersujące”, a zarobki nazwał szokującymi. Pamiętajmy, iż to on twierdził, że uposażenie w poprzednim rządzie nie starczało mu do pierwszego.
Prezes się boi reakcji suwerena na wieść o wysokości zarobków faworytek, dlatego gdy ujrzał światło dzienne ten szwindel, odbywa się ten tani spektakl. „Cezar” z Nowogrodzkiej mógł zapytać o wszystko Glapińskiego na partyjnym opłatku. Kciuk jednak poszedł w dół. Ale… jak to w PiS, nie wiadomo do samego końca, kto pójdzie na odstrzał. Chyba że znowu się zaprą i największy obecnie kłamca po prezesie Kaczyńskim Mateusz Morawiecki coś wymyśli i rzeknie, że to wina Tuska i Platformy.