„S” (16.09.2015)

 

Domagamy się klarowności

Rozładowanie dzisiejszego problemu migrantów w największej mierze zależy od kompetencji europejskich polityków i ich uczciwości względem narodów i społeczeństw, które reprezentują.

Należy jasno – bez cienia najmniejszych wątpliwości – oddzielić dwie kwestie (co musi być wyłożone kawa na ławę):

1) doraźnej pomocy ludziom, którzy znaleźli się w tragicznym położeniu (między wojną, od której uciekli, a zimą, która w Europie nadchodzi).

2) osiedlanie się w Europie na stałe.

W tej pierwszej kwestii Unia Europejska ma prawo, a wręcz obowiązek, wymagać od polityków i państw konkretnej pomocy. I kwoty (czyli liczba tych, którym każdy kraj powinien doraźnie pomóc) są jak najbardziej na miejscu.

Doraźność pomocy ma jednak swoje ograniczenia (terytorialne, finansowe, z zawieszeniem niektórych praw indywidualnych itd.). U jej podstaw stoi również gwarancja, że w miarę stabilizacji sytuacji w miejscach, skąd uchodźcy przybyli, kraj będzie miał praw ich tam odsyłać. Chyba, że postanowi inaczej.

W kwestii drugiej należy pozostawić decyzję o polityce imigracyjnej i kształtowaniu proporcji etnicznych u siebie każdemu krajowi z osobna. W zależności od jego potrzeb, możliwości i woli. Krótko mówiąc, Poznań nie może dyktować Łodzi, kto ma w niej żyć.

Bez jasnego rozdzielenia punktów 1) i 2) bałagan polityczny w Europie będzie się tylko powiększał.

domagamySięKlarowności

naTemat.pl

Kaczyński przebija Korwina: Chcecie, żeby Polacy przestali być gospodarzami we własnym kraju? My tego nie chcemy

W Sejmie trwa debata o uchodźcach.
W Sejmie trwa debata o uchodźcach. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Pod naciskiem opozycji zwołano specjalne posiedzenie Sejmu, które poświęcono uchodźcom. Nie obyło się bez awantury. – Zawieśmy kampanię wyborczą – apelowała Ewa Kopacz. Z ostro antyimigranckim przemówieniem wystąpił Jarosław Kaczyński. Przekonywał, że przyjęcie uchodźców bez zgody narodu będzie oznaczało złamanie Konstytucji.

– Dziś cała Europa obserwuje, co się dzieje w polskim parlamencie – stwierdziła Ewa Kopacz w Sejmie. – Ta debata wymaga przede wszystkim powagi i merytoryki – dodała. Przypomniała, że zaprosiła szefów klubów. – Niestety media mogły pokazywać tylko puste krzesła. To smutne – stwierdziła. – Zapomnijmy na chwilę, że jest kampania – apelowała. Stwierdziła, że odmawiając przyjęcia uchodźców „wypisujemy się ze wspólnoty europejskiej”.

Kopacz przypomniała, że Polska przyjęła kilkadziesiąt tysięcy Czeczeńców. – Zaobserwowaliście terrorystów na każdym rogu? Zaobserwowaliście spadek zatrudnienia na każdym rogu? – pytała posłów. – Dzisiaj na jednej szali ważymy wiarygodność Polski w UE, a na drugiej realne lęki Polaków – tłumaczyła Kopacz. Przypominała, że dzisiaj w Polsce mieszka tylko 0,3 proc. imigrantów.

Kopacz zwracała uwagę, że problem uchodźców „nie skończy się 25 października, ale będzie trwał”. Zapewniała, że ministrowie udzielą wyczerpującej informacji o problemie. – Jeśli nie chcecie przyjąć uchodźców, to powiedzcie to swoim wyborcom. Jeśli chcecie przyjąć wszystkich bez ograniczeń, to też to powiedzcie – apelowała Kopacz. – My, Platforma, pójdziemy środkiem drogi i przyjmiemy tych, którzy tego potrzebują – mówiła Kopacz.

pekWSejmie

Grzegorz Schetyna zaczął od mocnego akcentu. – Dzisiaj mamy obraz trzyletniego dziecka na plaży, a także obraz drutu kolczastego na granicy. Jesteśmy zakładnikami tych obrazów, ale też zakładnikami nieodpowiedzialnych polityków, którzy straszą upadkiem europejskiej cywilizacji – mówił minister spraw zagranicznych. Później przedstawiał szczegółowe informacje o liczbie uchodźców, drogach przemytu i przyczynach kryzysu.

Szefowa MSW Teresa Piotrowska zapewniała, że nasze granice są bezpieczne. Już po wybuchu kryzysu na Ukrainie zwiększono kontrolę granic. – Jeśli zajdzie potrzeba procedury te zostaną zastosowane także na naszej południowej granicy – mówiła. – Została opracowana specjalna procedura na wypadek masowego napływu migrantów przez granicę południową – mówiła Piotrowska w Sejmie.

Przemówienia polityków rządu były krytykowane za brak konkretów i urzędniczą nowomowę. Pierwszym konkretem była informacja Piotrowskiej, że Polska będzie dążyła do przyjmowania cudzoziemców w grupach po kilkaset osób. Wcześniej mówiła, że dzisiaj w ośrodkach jest ok. 700 miejsc, ale można zwiększyć tę liczbę. Piotrowska mówiła też, że na każdego uchodźcę (w zależności od jego statusu) dostaniemy po 6 lub 10 tys. euro.

Po trudno przyswajalnym przemówieniu Teresy Piotrowskiej na mównicę wszedł Rafał Trzaskowski. – Mówimy o pojedynczym, wyjątkowym mechanizmie. Nie grozi nam niekontrolowany napływ uchodźców. Solidarność, którą musimy się wykazać będzie na odpowiedzialna, racjonalna i na miarę naszych możliwości – zapewniał. Tłumaczył też, że rząd zna już wiele odpowiedzi na ważne pytania związane z technicznymi aspektami przyjmowania uchodźców.

Z ostrym przemówieniem wystąpił Jarosław Kaczyński, znacznie radykalizując stonowane dotychczas stanowisko PiS. – Nie ukrywam, że znalazłem się w trudnej sytuacji, bo wypowiedzi są sprzeczne – mówił Jarosław Kaczyński. – Z jednej strony wypowiedzi pani premier i pana przewodniczącego, a z drugiej strony zapowiedzi budowy twierdzy Europa i twierdzy Polska. Dobrze, żeby obóz rządzący wiedział o to tutaj chodzi – dodał szef PiS.

– W istocie chodzi o to, czy rząd pod obcym naciskiem i bez zgody narodu może podejmować decyzje, które będą miały zły wpływ na nasze życie, naszą codzienność, na nasze bezpieczeństwo – tłumaczył Kaczyński. – PiS uważa, że rząd nie ma prawa do podejmowania takiej decyzji. Co więcej uważa, że podejmowanie takiej decyzji bez zgody jest łamaniem Konstytucji. Nie ma tutaj naszej zgody – ostro stwierdził były premier.

Przedstawiał też scenariusz, który według niego czeka nas po przyjęciu uchodźców. – Najpierw zwiększa się liczba uchodźców, później oni narzucają swoją wrażliwość. Jeśli ktoś nie wierzy, to niech spojrzy na Szwecję, gdzie są 52 strefy szariatu, boją się wywieszać flagę, bo jest krzyż – mówił. – Czy chcecie, żeby tak było u nas? Żebyśmy przestawali być gospodarzami we własnym kraju? Ja tego nie chcę i nie chce tego Prawo i Sprawiedliwość – mówił.

– Nie możemy decydować, że pomożemy jednym, a innym nie. Na świecie miliard ludzi cierpi głów. Przyjmijmy ich wszystkich – sprowadzał wszystko do absurdu. – Jesteśmy za tym pomóc, ale metodą bezpieczną: finansowo – powiedział Kaczyński. Przekonywał, że uchodźcy to problem Niemiec oraz byłych kolonizatorów. Kaczyński odniósł się też do słów Martina Schultza. – Śmiertelni wrogowie polski zorganizowali wielką akcją dyfamacyjną, którą prowadzą ludzie oszaleli z nienawiści do Polski – przekonywał.

Groteską trąciło przemówienie Stanisława Żelichowskiego z PSL, który przekonywał, że z lotu ptaka Polska przypomina talerz pierogów, a świat porównał do dwóch jezior o różnym poziomie wody. – Jak nie ma odpowiedniej śluzy, to zawsze będzie katastrofa – opisywał poseł PSL. Tłumaczył też, że skoro 1,5 mld ludzi na świecie używa Facebooka, mogą sprawdzić gdzie żyje się lepiej i spróbować się tam dostać.

– Nie ma pana prezesa, żebym mogła mu zadać pytanie – narzekała Ewa Kopacz, która ponownie wyszła na mównicę. – Proszę mi przypomnieć, kto negocjował Traktat lizboński, gdzie w polityce migracyjnej zrezygnowano z jednomyślności na rzecz głosowania większościowego. Czy nie śp. Lech Kaczyński po kilkugodzinnych konsultacjach z panem? – mówiła Kopacz do nieobecnego na sali prezesa PiS. Straszyła też, że po przejęciu władzy PiS wyprowadzi nas z UE.

– Nie będę odpowiadał na insynuacje dotyczące wyprowadzania z Unii, tego rodzaju retoryka już nie przynosi skutku, ale widzę, że pani jest do niej przywiązana – krytykował Ewę Kopacz Jarosław Kaczyński. – W pani wystąpieniu był moment bardzo nieładny, a którego często używają przedstawiciele pani partii – atak na osobę nieżyjącą śp. prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego – mówił Kaczyński. Stwierdził też, że zarzuty Kopacz są oderwane od rzeczywistości.

Sejm w cyrk postanowił zamienić Piotr Bauć z Ruchu Palikota.

cyrkWsejmie

naTemat.pl

 

 

Anarchiści zamykają skłot. Wyprowadzą się za 125 tys. zł

PŻ, 16.09.2015

Skłot Od:zysk

Skłot Od:zysk (ŁUKASZ CYNALEWSKI)

To koniec skłotu przy Starym Rynku. Anarchiści do końca września mają opuścić kamienicę. W zamian jej właściciel przekaże Wielkopolskiemu Stowarzyszeniu Lokatorów 125 tys. zł.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej

Anarchiści od trzech lat zajmowali narożnikową kamienicę przy Starym Rynku. Kiedyś był tam salon Mody Polskiej i sklep z zabawkami. Ale przez kolejne dziesięć lat kamienica stała pusta.

Gdy wprowadzali się do niej anarchiści, była ruderą. Potem na licytacji komorniczej kupiła ją spółka biznesmena Przemysława Woźnego. W kamienicy po remoncie miały powstać sklepy, restauracja, być może hotel.

Woźny liczył, że anarchiści wyprowadzą się w ciągu kilku tygodni, ale przez kolejne ponad dwa lata tego nie zrobili. Sytuacja była patowa. Teraz to się zmieniło.

„Nasz ruch nie przyjmuje na swoje bezpośrednie cele i działania dotacji: ani od państwa, ani od kapitału. Ustaliliśmy jednak, że jesteśmy skłonni opuścić budynek, jeżeli właściciel wesprze finansowo działania Wielkopolskiego Stowarzyszenia Lokatorów” – poinformowali w środę w oświadczeniu anarchiści. „Pieniądze te miałyby zostać spożytkowane na statutowe działania stowarzyszenia, czyli przede wszystkim na walkę z czyścicielami kamienic, pomoc dla eksmitowanych lokatorów oraz wpieranie tych, którzy latami byli, z powodu swojego statusu materialnego, nękani i wyzyskiwani przez właścicieli, zarządców i banki” – dodali.

Do końca września na konto WSL ma wpłynąć 125 tys. zł. Do tego czasu mają też opuścić kamienicę.

Anarchiści dodają, że „zamknięcie skłotu nie oznacza zaprzestania naszych działań”. Twierdzą też, że już teraz zajmują kolejne pustostany.

poznańscyAnarchiści

poznan.wyborcza.pl

PO zgarnie pięć mandatów w Poznaniu? Ile dla PiS i lewicy? [ANALIZA]

Tomasz Cylka, 16.09.2015

ŁUKASZ CYNALEWSKI

5 dla PO, 3 dla PiS, po jednym dla lewicy i Nowoczesnej – czy taki będzie podział mandatów w Poznaniu? Jeśli politycy i czytelnicy mają inne typy, to czekam na zgłoszenia. Kto wytypuje prawidłowo, zapraszam po wyborach na kawę.

15 września był decydującym dniem dla wszystkich partii, które marzą o politycznej karierze. O północy minął bowiem czas rejestracji list wyborczych. Znamy już nazwiska wszystkich walczących o sejmowe i senatorskie mandaty. W okręgu poznańskim (miasto i powiat) do wzięcia jest 10 mandatów. Cztery lata temu sześć z nich wzięła PO, dwa PiS, po jednym SLD i Ruch Palikota. Jak to może wyglądać w tym roku?

Oczywiście jesteśmy przed zasadniczą częścią kampanii wyborczej. Ale patrząc na to, jak były tworzone listy, czy jak mocno w życie społeczne i same wybory są zaangażowani poszczególni kandydaci, można pokusić się o pierwsze spostrzeżenia. Pewne jest, że dziś już nie wystarczy obklejenie dyktami całego miasta – i to nie tylko z tego powodu, że w samym Poznaniu prawo tego zabrania.

Dziś przede wszystkim trzeba wyjść do wyborcy, porozmawiać z nim na ulicy. Zapytać, jakie ma naprawdę problemy i co chciałby zmienić w kraju w pierwszej kolejności? Ale trzeba być przy tym do bólu szczerym. Jeśli któryś z posłów albo któraś z posłanek przez cztery lata nie wychyliła nosa ze swojego biura, to nie pomoże teraz spacer po rynku albo weekend w centrum handlowym. Wyborcy jak nigdy wcześniej wyczuleni są na taki fałsz.

Także lajkowanie na Facebooku nie wystarczy, by myśleć o zwycięstwie. Andrzej Duda w kampanii prezydenckiej udowodnił, że wygraną daje tylko pełne zaangażowanie, z nocnymi odwiedzinami w piekarni włącznie.

Takiego rzeczywistego zaangażowania na razie nie widać, poza małymi wyjątkami. Senator Jan Filip Libicki objeżdża od trzech lat wszystkie festyny i jest obecny chyba na każdym spotkaniu w swoim okręgu grodzisko-szamotulskim. W powiecie poznańskim dwoją się i troją posłanka Bożena Szydłowska i radny sejmiku Bartłomiej Wróblewski, który po kilku latach marazmu ożywił struktury PiS w podpoznańskich gminach. Zaowocowało to chociażby zwycięstwem kandydata PiS w wyborach na wójta Czerwonaka.

W samym Poznaniu chętnie w mediach udzielają się radni wszystkich opcji, którzy startują do Wiejskiej (np. Marek Sternalski z PO, Katarzyna Kretkowska z SLD czy Lidia Dudziak i Szymon Szynkowski vel Sęk z PiS). Reszta kandydatów na razie śpi albo zabiera głos na Facebooku i to najczęściej w sprawie uchodźców. To zdecydowanie za mało.

Same partie w swoich zapowiedziach oczywiście idą po całości. Platforma chce przynajmniej obronić stan z 2011 r. i liczy na sześć miejsc w Sejmie. PiS, który w Poznaniu i powiecie zdobywa jedynie ok. 20 proc. głosów, idzie po cztery mandaty. A debiutująca na scenie politycznej Nowoczesna wspomina o dwóch albo trzech. Tylko SLD startujące pod szyldem Zjednoczonej Lewicy realnie ocenia swoje szanse na wprowadzenie do Sejmu jednej osoby. O podobnym wyniku marzą ludzie Kukiza i Korwinowcy, a także partia Razem. Ale to tylko pobożne życzenia.

Jak będzie w rzeczywistości? W ub. roku obecny prezydent Jacek Jaśkowiak jeszcze przed pierwszą turą na swoje zwycięstwo chciał postawić u bukmachera 50 tys. zł. Wygrałby milion, gdyby zakład przyjęto. Żona mogła zostawić tylko 200 zł, ale i tak zgarnęła 3,6 tys. zł. Ja pieniędzy nie postawię, ale typuję pięć mandatów dla Platformy, trzy dla PiS i po jednym dla lewicy i Nowoczesnej – jeśli obie formacje przekroczą próg wyborczy (odpowiednio 8 proc. dla koalicji i 5 proc. dla partii).

Dlaczego tak? Platformie notowania lecą na łeb na szyję. Ale mimo to poznaniacy są wobec PO nad wyraz tolerancyjni. Pokazały to wybory prezydenckie. Ale na obronę wyniku to nie wystarczy. Utrata jednego mandatu to będzie minimalna cena, jaką PO zapłaci za niedotrzymane obietnice w skali krajowej i afery fakturowe, mailowe i mieszkaniowe w samym Poznaniu.

Kto do Sejmu wejdzie? Dla mnie pewniakami są: Szymon Ziółkowski (bonus za jedynkę), Bożena Szydłowska i Waldy Dzikowski. Walka o dalsze mandaty rozstrzygnie się między Rafałem Grupińskim, Jackiem Tomczakiem (choć ma tylko 12. miejsce, to wśród poznaniaków nadal jest rozpoznawalny) i młodym Konradem Zaradnym. Ten szef ogólnopolskiej młodzieżówki, jeśli tylko dobrze przepracuje kampanię, może być czarnym koniem tych wyborów.

W PiS naturalny handicap ma z jedynki poseł Tadeusz Dziuba. O dalsze mandaty powalczą Dariusz Lipiński (okaże się, czy wyborcy PiS zaakceptują uciekiniera z PO) i wspomniani przeze mnie radni miejscy i wojewódzcy. Raczej bez szans wydaje się nieznany szerzej w Poznaniu b. wiceminister skarbu Paweł Szałamacha (nr 3 na liście).

Na liście lewicy wszystko rozstrzygnie się między posłem Markiem Niedbałą a radną Kretkowską. Lider listy Waldemar Witkowski ma tak negatywny elektorat nawet wśród samych wyborców lewicy, że jego zwycięstwo będzie największą sensacją tych wyborów.

Natomiast jeśli ugrupowanie Ryszarda Petru wejdzie do Sejmu, to w Poznaniu Joanna Schmidt, kanclerz Collegium da Vinci, „zabierze” jeden mandat Platformie, przyciągając rozczarowanych wyborców PO.

Pozostałym nie daję żadnych szans. Kukizowcy są tak skłóceni, że nawet w Poznaniu zmienili lidera listy. Najpierw Paweł Kukiz ogłosił całej Polsce, że jedynkę ma Michał Adamczak, szef Kongresu Nowej Prawicy. A potem ni z tego, ni z owego jedynkę dostał zupełnie nikomu nieznany Michał Pilc, związany ze środowiskiem woJOWników.

KORWiN też sobie strzelił samobója. Liderem nie jest rozpoznawalny już trochę w Poznaniu Zygmunt Kopacz, który startował na prezydenta Poznania (ma jedynkę w Kaliszu), tylko Artur Bednarz – szef wielkopolskich struktur tego ugrupowania. A partii Razem najzwyczajniej w świecie zabraknie pieniędzy na kampanię, by zaistnieć w społecznej świadomości. Same chęci bez środków nie wystarczą.

Jeśli czytelnicy, a szczególnie sami politycy mają inne typy, zachęcam do przesyłania (tomasz.cylka@poznan.agora.pl).

Kto dziś, 16 września – równo na 40 dni przed wyborami – prawidłowo wytypuje inny niż prezentowany przeze mnie podział mandatów w okręgu poznańskim, tego po wyborach zapraszam na kawę do Gazeta Cafe. Będzie okazja do politycznej analizy.

platformaObywatelska

poznan.wyborcza.pl

Episkopat z dala od polityki. „Trudno znaleźć opcję polityczną, która byłaby zgodna z wymogami wiary”

Katarzyna Wiśniewska, 16.09.2015

Arcybiskup Stanisław Gądecki: - Trudno znaleźć opcję polityczną, która byłaby w pełni zgodna z wymogami wiary chrześcijańskie

Arcybiskup Stanisław Gądecki: – Trudno znaleźć opcję polityczną, która byłaby w pełni zgodna z wymogami wiary chrześcijańskie (Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta)

Kościół przed wyborami bardzo się pilnuje, żeby nie sprawiać wrażenia, jakoby biskupi popierali jedną partię. Czy Episkopat chce poprawić złe wrażenie, jakie zostało po wyborach prezydenckich? Hierarchowie wykonali już kilka gestów, które mają o tym świadczyć.

Najważniejszy z nich to precedensowy apel przewodniczącego Episkopatu abp. Stanisława Gądeckiego do partii politycznych: „Trudno znaleźć jedną pozycję czy opcję polityczną, która byłaby w pełni zgodna z wymogami wiary chrześcijańskiej. Twierdzenie, że jakaś partia lub ugrupowanie polityczne w pełni odpowiadają wymogom wiary i życia chrześcijańskiego, powoduje nieporozumienia. Chrześcijanin nie może znaleźć partii w pełni odpowiadającej wymaganiom etycznym zrodzonym z wiary i przynależności do Kościoła”.

Abp Gądecki stanowczo napomina też polityków, cytując „Kompendium nauki społecznej Kościoła”, że „w żadnym przypadku » nikomu nie wolno zawłaszczać autorytetu Kościoła wyłącznie na rzecz własnego rozwiązania «”.

Skąd taki apel? Abp Gądecki wyjaśnia we wstępie, że napisał go „w związku z kierowanymi do niego pytaniami dotyczącymi członkostwa w określonych partiach politycznych oraz ich wzajemnych zobowiązaniach”.

W kościelnych kuluarach usłyszałam jednak, że takie wyjaśnienie to raczej pretekst do próby politycznego wyemancypowania się Kościoła. Taka forma apelu do polityków może zaskakiwać tym bardziej, że do tej pory mieliśmy raczej do czynienia z komunikatami, w których można się było doszukiwać mniej lub bardziej jawnych sympatii Episkopatu do konkretnych partii politycznych – najczęściej było to PiS. W tym apelu nie ma nawet śladu wskazówek, które ktoś mógłby odebrać jako nawiązanie do programu tej partii. Przewodniczący Episkopatu nie wspomniał nawet o ochronie życia poczętego, o której Kościół mówi nader często – zamiast tego jest tylko ogólnikowa zachęta do promowania „cywilizacji życia”.

Ksiądz znający kulisy powstawania takich dokumentów tłumaczy mi, że przewodniczący Episkopatu niezależnie od własnych sympatii politycznych chce dać do zrozumienia, że Kościół jest bezstronny politycznie. To także sygnał do PiS, żeby nie próbowało się podpinać pod Episkopat, jak robił to Andrzej Duda, np. gdy kilkakrotnie powtarzał, że w sprawach światopoglądowych myśli „tak jak Episkopat”.

– Episkopat ma świadomość, że Kościół dał się wykorzystać Dudzie w kampanii, a wielu księży prawie że brało udział w jego kampanii – mówi mój rozmówca. Nie tylko szeregowi księża, lecz także biskupi popierali Andrzeja Dudę. Z pewnością pomogło mu to, że tydzień przed wyborami do głosowania na niego wezwał tygodnik „Niedziela” – kolportowany w kościołach w całej Polsce, wydawany przez kurię częstochowską, na której czele stoi abp Wacław Depo (szef ważnej w Episkopacie Rady ds. Środków Społecznego Przekazu).

Teraz mamy do czynienia z gestami wręcz przeciwnymi, które już zdążyły wywołać krytykę środowisk ultrakatolickich. Chodzi np. o spotkanie kard. Stanisława Dziwisza z premier Ewą Kopacz w sprawie organizacji przyszłorocznych Światowych Dni Młodzieży. „Współpraca z władzami państwowymi jest konieczna i nieodzowna ze względu na wagę wydarzenia o charakterze światowym” – napisał w komunikacie po spotkaniu rzecznik prasowy archidiecezji krakowskiej ks. Robert Nęcek.

Jak mówią źródła kościelne, spotkanie było czymś więcej niż tylko rozmową o logistyce. Kard. Dziwisz, w ostatnim czasie bardziej kojarzony z PiS (np. przez pozdrawianie prezydenta Dudy podczas procesji), wykonał w ten sposób woltę, która wpisuje się w obecną strategię Episkopatu – nie popierać żadnej partii, a to znaczy ani nie faworyzować PiS, ani nie stosować ostracyzmu wobec PO, z którą zwłaszcza po przegłosowaniu ustaw o in vitro i uzgodnieniu płci Episkopat miał ostatnio na pieńku.

PiS mogą również zaniepokoić informacje o rozmowach premier Kopacz z prymasem Wojciechem Polakiem czy abp. Gądeckim o uchodźcach. A także zapewnienia Episkopatu, że w kwestii polityki imigracyjnej Kościół będzie współpracował z rządem.

Czy w miarę zbliżania się wyborów Episkopatowi uda się zachować polityczną neutralność? Jeśli tak, będzie to jedna z najspokojniejszych (dla Kościoła) kampanii od 1989 r.

Zobacz także

piSsięBoi

wyborcza.pl

Obejrzała nagranie z egzekucji kalifatu. Później zadźgała matkę

mk, 16.09.2015

Lisa Borch

Lisa Borch

Duńska nastolatka spędzi dziewięć lat w więzieniu. Zafascynowana nagraniami z bestialskich egzekucji zakładników islamskich radykałów zadała matce 20 ciosów nożem.

– To było morderstwo z zimną krwią, popełnione w bestialski sposób, całkowicie na chłodno – przekonywał w sądzie prokurator.

Skończyła oglądać, wzięła kuchenny nóż

Historię Lisy Borch, duńskiej 15-latki z wioski Kvissel, opisuje brytyjski „Independent”. Do tragedii doszło jesienią ub.r., jednak dopiero dziś duńscy śledczy podają do publicznej wiadomości okoliczności śmierci malarki Tine Römer Holtegaard, zamordowanej w swoim domu w październiku 2014.

Okazuje się, że cały wieczór przed zabiciem matki Lisa spędziła, oglądając w internecie nagrania z egzekucji zakładników Państwa Islamskiego – radykałów, którzy od ponad roku terroryzują mieszkańców Syrii i Iraku, a zdjęcia i nagrania z egzekucji zakładników, zamieszczają w sieci. Lisę szczególnie interesowały egzekucje dwóch brytyjskich pracowników humanitarnych Davida Hainesa i Alana Henninga, których radykałowie ścięli we wrześniu i w październiku. Kiedy skończyła oglądać, wzięła kuchenny nóż, poszła do sypialni matki i dźgnęła kobietę ponad 20 razy.

Pomógł chłopak, Irakijczyk

Nastolatka sama wezwała policję, twierdząc, że słyszała krzyki matki i widziała wybiegającego z domu „białego mężczyznę”. – Proszę, przyjedźcie szybko, wszędzie jest krew – miała prosić funkcjonariuszy. Jednak – jak opisują policjanci – kiedy przyjechali, dziewczyna spokojnie oglądała filmy na smartfonie. Kiedy jej powiedzieli, że jej matka nie żyje, dziewczyna tylko wzruszyła ramionami. Po przejrzeniu komputera nastolatki okazało się, że Lisa cały wieczór oglądała nagrania z egzekucji.

Jak opisuje „Independent”, w sprawę zamieszany był 29-letni chłopak Lisy, Irakijczyk Bahtiar Muhammad Abdulla, którego poznała w obozie dla uchodźców mieszczącym się w pobliżu jej domu. Policja podejrzewa, że po zabójstwie para planowała ucieczkę do Syrii i przyłączenie się do radykałów. W sypialni matki, gdzie została zabita, znaleziono też odciski palców Bahtiara.

Siostra: Ciągle się kłóciły

Lisa ma siostrę bliźniaczkę, która przed zabójstwem wyprowadziła się z domu, bo jak twierdzi – nie mogła wytrzymać ciągłych kłótni siostry z mamą. W sądzie przyznała, że awantury dotyczyły najczęściej związku Lisy z Irakijczykiem. Ponoć Lisa pokazała jej nawet nóż, którym zamierzała zabić matkę, jednak siostra uznała to za niesmaczny żart.

Lisa i Bahtiar zostali uznani za winnych morderstwa – nastolatka spędzi w więzieniu dziewięć lat, przy czym pierwszy rok w poprawczaku. Abdullah został skazany na 13 lat więzienia, po których zostanie deportowany.

Jens Holtegaard, ojczym Lisy, przyznaje, że dziewczyna jest zdecydowaną zwolenniczką Państwa Islamskiego. – Uwielbia opowiadać o nich i o ich brutalności. Nie chcę nawet sobie wyobrażać, czym może się stać w czasie, kiedy będzie siedzieć w więzieniu – przestrzega. Ojczym jest przekonany, że to Bahtiar zradykalizował Lisę. – To kiedy go poznała, zaczęła się interesować Państwem Islamskim, jednak nigdy nie przypuszczałbym, że może zrobić coś takiego. Miała kochającą matkę, która zrobiłaby wszystko, żeby jej pomóc – przekonywał w rozmowie z duńskim tabloidem „BT”.

Zobacz także

nastolatkaZadźgała

wyborcza.pl

 

Towarzystwo Dziennikarskie protestuje ws. Wanat. „Nie wolno zwalniać za ironiczny wpis”

red, 16.09.2015

Ewa Wanat

Ewa Wanat (Fot. Mieczysław Michalak / Agencja Gazeta)

„Uważamy, że ironiczny wpis na temat państwa Elbanowskich nie może być powodem dyscyplinarnego zwolnienia. Państwo Elbanowscy nie mają żadnego specjalnego ochronnego statusu, tak jak opinii publicznej w Polsce nic nie chroni przed wysłuchiwaniem absurdów, które oni wygłaszają na temat kondycji polskich szkół i uczniów” – twierdzą przedstawiciele Towarzystwa Dziennikarskiego protestujący przeciwko zwolnieniu szefowej RDC.

14 września Ewa Wanat – redaktor naczelna Radia Dla Ciebie – została dyscyplinarnie zwolniona przez prezes spółki Polskie Radio RDC Jolantę Kaczmarek. Wanat od kilku miesięcy przebywała na zwolnieniu lekarskim, a o decyzji zarządu spółki dowiedziała się z dokumentów przesłanych drogą pocztową. W oświadczeniu prezes RDC Jolanta Kaczmarek wyjaśniła, że powodem decyzji o rozwiązaniu umowy o pracę była utrata zaufania do Ewy Wanat, której „działania i wypowiedzi pozostawały w jawnym konflikcie i godziły w dobre imię spółki”.

Chodzi o prywatny wpis dziennikarki na Facebooku. Wanat wypowiedziała się w nim o dzieciach małżeństwa Elbanowskich, którzy sprzeciwiają się posyłaniu sześciolatków do szkoły i prowadzą w tej sprawie ogólnopolską kampanię. Wanat napisała: „Dlaczego polskie sześciolatki są głupsze od rówieśników z Włoch, Francji i Niemiec? A może tylko państwu Elbanowskim rodzą się takie nierozgarnięte dzieci?”.

W obronie zwolnionej dziennikarki wystąpili jej koledzy (ze stacji odeszli Mike Urbaniak i Maciej Nowak), słuchacze oraz Towarzystwo Dziennikarskie, które wydało w tej sprawie oświadczenie.

Celem Towarzystwa, którego prezesem jest Seweryn Blumsztajn, jest prowadzenie debaty o sytuacji mediów. Jego przedstawiciele zabierają głos, gdy uważają, że zagrożona jest wolność słowa czy inne prawa obywatelskie. Zajmują się także relacjami między dziennikarzami, a ich pracodawcami.

Oto pełna treść oświadczenia Towarzystwa Dziennikarskiego”

Stowarzyszenie Towarzystwo Dziennikarskie protestuje przeciwko zwolnieniu Redaktorki Naczelnej Radia Dla Ciebie, Ewy Wanat. Została ona zwolniona dyscyplinarnie dwa dni temu przez Zarząd Spółki.

Prezes Zarządu Jolanta Kaczmarek poinformowała, że powodem zwolnienia był wpis Wanat na Facebooku dotyczący państwa Elbanowskich: „Dlaczego polskie sześciolatki są głupsze od rówieśników z Włoch, Francji i Niemiec? A może tylko państwu Elbanowskim rodzą się takie nierozgarnięte dzieci?”. W efekcie – oświadczyła prezes – Radio RDC stało się celem ataków i zarzutów, co wpływało na negatywną ocenę i odbiór rozgłośni przez opinię publiczną. W wydanym oświadczeniu prezes RDC Jolanta Kaczmarek wyjaśnia też, że powodem decyzji o rozwiązaniu umowy o pracę była utrata zaufania do Ewy Wanat, której „działania i wypowiedzi pozostawały w jawnym konflikcie i godziły w dobre imię spółki”. Dodajmy, że Ewa Wanat odniosła jako Redaktor Naczelny RDC niewątpliwy sukces i poważnie zwiększyła słuchalność radia.

Ewa Wanat od maja jest na zwolnieniu lekarskim, wcześniej protestowała publicznie przeciwko zwolnieniu przez zarząd w marcu, bez jej wiedzy i akceptacji, Elizy Michalik, która prowadziła autorską audycję „Bez pudru”. Michalik dowiedziała się, że „współpraca z kimś tak wyrazistym okazała się w publicznym radiu nieudanym eksperymentem”.

Uważamy, że ironiczny wpis na temat państwa Elbanowskich nie może być powodem dyscyplinarnego zwolnienia. Państwo Elbanowscy nie mają żadnego specjalnego ochronnego statusu, tak jak opinii publicznej w Polsce nic nie chroni przed wysłuchiwaniem absurdów, które oni wygłaszają na temat kondycji polskich szkół i uczniów. Uważamy też, że Ewa Wanat miała rację protestując przeciwko zwolnieniu bez jej zgody Elizy Michalik. Jedną z najbardziej elementarnych zasad strzegących niezależność redakcji jest swoboda doboru współpracowników przez redaktora naczelnego.

W publicznym radiu złamano nie tylko prawa pracownicze ale też naruszono redakcyjną niezależność.

Tę niezależność narusza też Rada Nadzorcza RDC. Jej przewodniczący Wojciech Borowik oskarżał Ewę Wanat o zbyt skromną obecność kolęd w świątecznym programie, potem usiłował wymusić na Radzie Programowej Radia potępienie wpisu o Elbanowskich. Warto przypomnieć, że Pan Borowik jest prezesem Stowarzyszenia Wolnego Słowa. Organizacji, której celem jest obrona wolności słowa.

Towarzystwo Dziennikarskie apeluje do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, która sprawuje nadzór nad publicznym radiem, o interwencję w RDC. Media publiczne powinny być wzorem przestrzegania zasad redakcyjnej niezależności i wolności słowa. Tylko w ten sposób mogą obronić swoją wiarygodność. Tymczasem wszystko wskazuje, że w RDC pod kierownictwem pana Borowika trwa już operacja przygotowywania się na polityczne zmiany.

Za Towarzystwo

Prezes Seweryn Blumsztajn

Zobacz także

towarzystwoDziennikarskie

wyborcza.pl

Wojowniczka prezesa

Agata Kondzińska, 16.09.2015

Joanna Lichocka

Joanna Lichocka (Fot. Wojciech Olkuonik / Agencja Gazeta)

Jeśli w PiS niektórych zaskoczyło wystawienie na pierwszym miejscu kaliskiej listy Joanny Lichockiej, pomruku niezadowolenia nie było słychać. Bo na froncie walki PiS z PO Lichocka się zasłużyła.

Styczeń 2015 r. Lichocka pisze: „Wiemy, jaki charakter ma ta władza. Wiemy, że dopuszcza i stosuje działania wymierzone wprost w demokrację”.

Grudzień 2014 r.: „Niektórzy przyzwoici ludzie przychodzą do programów, w których sztandarowo cele władzy są realizowane. (…) Uwiarygodniają propagandystów, uczestniczą w rozpisanym przez PO programie nienawiści. Powtórzę więc, co napisałam już kiedyś – nie rozmawiać z funkcjonariuszami, nie pomagać władzy”.

W grudniu 2014 r. wzywa: „Musimy działać jak w PRL”. Pisze: „Teraz, gdy podważona jest już nawet wiarygodność samej procedury wyborczej, musimy być szczególnie rozważni, odporni na prowokacje i różne powyborcze ruchawki. Ale i solidarni w obronie wartości budujących państwo. Nie dotrzemy inaczej do tych Polaków, którym to, co się zdarzyło w Smoleńsku (…), po prostu nie mieści się w głowie”.

Kogo tu przysłaliście

Ma 46 lat i od 24 jest dziennikarką. Wchodzi w politykę, bo jak wyjaśniła portalowi Wirtualnemedia.pl, straciła złudzenia co do systemu III RP i od dawna mówiła, że system trzeba zmienić, a propozycja Jarosława Kaczyńskiego „trafiła w moment, kiedy ta zmiana może się dokonać”. A ona chce „odsunąć postkomunę od władzy”.

Urodziła się w Warszawie, tu skończyła podstawówkę, potem było XXXIV Liceum im. Cervantesa. – W historii mieliśmy podobne osiągnięcia, ale z polskiego była lepsza – wspomina Paweł Poncyljusz, były poseł PiS i kolega Lichockiej z liceum. Ich wychowawcą był obecny dyrektor warszawskiego oddziału IPN Jerzy Eisler. – Chodziliśmy do niego wspólnie na tajne komplety, opowiadał nam prawdziwą historię – dodaje Poncyljusz. Była końcówka lat 80.

Prof. Eisler wspomina: – Była fajną uczennicą, czyli nie typem kujona, który zasłania swoją kartkę na klasówce, żeby inni nie zobaczyli. Była koleżeńska, sympatyczna i pogodna.

Lichocka poglądy wyniosła z domu. W tygodniku „wSieci” opowiadała niedawno, że w latach 90. jej rodzice głosowali na pierwszą partię Jarosława Kaczyńskiego Porozumienie Centrum.

Jej mama Halina Lichocka jest profesorem w Instytucie Historii Nauki PAN, chemikiem oraz historykiem nauk przyrodniczych i farmacji. Ojciec – rolnikiem i prawnikiem. To on nauczył ją prowadzić traktor i (jak opowiada przyjaciołom) jeździć w latach 80. na „zielniak”, czyli z ziemniakami do Raszyna na targ, by sprzedać je właścicielom warzywniaków.

Wybór studiów nie był przypadkowy. Na dziennikarstwo nie chciała iść, bo „było marksistowskie i komunistyczne”, wybrała polonistykę w 1989 r. Zaangażowała się w NZS. Na drzwiach jednej z sal wykładowych zobaczyła przypięte ogłoszenie, w którym napisano, że „Tygodnik Solidarność” poszukuje dziennikarzy. Zgłosiła się. I poznała braci Kaczyńskich.

Z Lechem Kaczyńskim nie od razu przypadli sobie do gustu. Jej znajomi opowiadają, że na początku lat 90. Lichocka poszła na rozmowę z nim zaopatrzona w zarzuty, które Kaczyńskiemu jako szefowi NIK stawiała „Gazeta Wyborcza”. – Wiedziała, że dziennikarka musi być ostra, musi przepytać, no to przepytała – wspomina jeden z jej kolegów. – Gdy odchodziła, usłyszała, jak Lech mówi do któregoś ze swoich współpracowników: „Kogo wy mi tu przysłaliście?!”.

Jego brat Jarosław Kaczyński był w latach 1989-90 redaktorem naczelnym „Tygodnika Solidarność”, potem byli jego ludzie.

Gdy Lichocka pisała dla tygodnika, telewizyjna Jedynka ogłosiła nabór do „Teleexpressu”. Lichocka się zgłosiła. W niedawnej rozmowie z Jackiem i Michałem Karnowskimi tak wspominała swoją współpracę z telewizją publiczną: „Pod koniec 1991 r. zostałam przyjęta do TVP, ale siedem miesięcy później upadł rząd Jana Olszewskiego, przyszło nowe kierownictwo. Skojarzyło, że jeśli jednocześnie piszę w „Tygodniku Solidarność”, to jestem „oszołomem”, i błyskawicznie wyleciałam. W tym samym czasie inni żyli sobie świetnie, robili kariery. Wystarczyło zrozumieć, z jakich środowisk się wywodzili, by się domyślić, jaki był mechanizm. Oczywiście, nie dotyczy to wszystkich ludzi pracujących przez te lata w TVP, ale nadreprezentacja pewnego typu karier jest dla postkomunistycznego systemu znamienna”.

Lichocka to admiratorka książki „Resortowe dzieci”, która lustruje rodziców krytycznych wobec PiS dziennikarzy, wyciągając im m.in. żydowskie korzenie w połączeniu z przynależnością do PZPR. Publicysta „wSieci” Robert Mazurek drwił z autorów książki: „I tylko przypadkiem jaramy się, gdy znajdziemy komuś papę w MO czy żydowskie nazwisko dziadka?”. Ale dla Lichockiej ważne jest co innego: „Gdziekolwiek w głównych mediach człowiek spojrzał, wszędzie dostrzegał dzieci esbeków i partyjnych. Po książce „Resortowe dzieci” wiemy, że to była zasada budowania systemu medialnego” – mówiła ostatnio w „wSieci”.

Gości dobieram ja

Kiedy w 1994 r. dowiedziała się, że w Polsacie Jarosław Sellin (dziś poseł PiS) buduje zespół „Informacji”, zgłosiła się do drużyny. Została na siedem lat. – Wtedy bardzo dobrze ją oceniałem. Ambitna, zaangażowana w pracę. Miała wyraziste poglądy, lecz nie bardzo radziła sobie z dylematem, który mieliśmy wtedy wszyscy: zachowania proporcji między poglądami a wymogami bezstronności w dziennikarstwie – mówi Bogusław Chrabota, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”, były szef „Informacji” w Polsacie.

Przebywała na stypendium w stacji polonijnej w Chicago, gdy dowiedziała się, że szefem agencji informacyjnej Polsatu został Dariusz Szymczycha, były naczelny „Trybuny” i były rzecznik prasowy komitetu wyborczego Aleksandra Kwaśniewskiego. Wróciła do kraju i napisała wypowiedzenie. Był 2002 r.

Z mężem żyła w separacji. Poznali się na początku lat 90. On – Michał Bichniewicz, inżynier budownictwa – był w 1992 r. w zespole w gabinecie szefa MSW Antoniego Macierewicza, który przygotowywał akcję lustracyjną. Rok później Bichniewicz wydał wywiad rzekę z Jarosławem Kaczyński pod tytułem, którym dziś gra w kampanii PiS: „Czas na zmiany”. W latach 2006-07 był członkiem komisji weryfikującej WSI. Z Lichocką rozwiedli się dwa lata wcześniej. Ona została z ich córką, dziś 17-letnią Zofią. Pomogła jej minister edukacji, była posłanka PiS Joanna Kluzik-Rostkowska. Była wtedy wicenaczelną „Przyjaciółki”. Zanim odeszła na macierzyński, zatrudniła Lichocką jako dziennikarkę, ta awansowała na wicenaczelną pisma, ale po zmianie kierownictwa odeszła po roku pracy.

Zaczepiła się w Telewizji Puls, potem w tygodniku „Ozon”, w 2006 r. na krótko w „Dzienniku” i na dłużej w „Rzeczpospolitej”. Za rządów PiS wróciła do publicznej telewizji. Ściągnął ją Andrzej Urbański i dał program „Forum”. W internecie można obejrzeć jeden z odcinków z 2007 r., gdy Lichocka nie wpuściła do studia Janusza Korwin-Mikkego, bo jak tłumaczyła, to ona zaprasza gości, a nie politycy wyznaczają swoich reprezentantów. Lichocka zaprosiła Mariana Piłkę, ale zamiast Piłki przyszedł Korwin-Mikke. Spór załagodzono. – Okazało się, że ma męską pierś i przyjęła wszystko na klatę – mówi „Wyborczej” Urbański. Żałuje, że Lichocka idzie w politykę: – Lubiłem czytać jej teksty i oglądać w telewizji, bo sprawiała wrażenie takiej miękkiej i zagubionej w świecie polityki, trochę taka Alicja w zupełnie inne bajce – mówi.

W 2010 r. Rada Etyki Mediów uznała, że Lichocka była stronnicza podczas telewizyjnej debaty prezydenckiej między Jarosławem Kaczyńskim a Bronisławem Komorowskim, a jej pytania były antyrządowymi przemówieniami. Dziennikarka mówiła wtedy, że „zupełnie nagle odnalazły się 63 tomy akt w sprawie morderstwa Krzysztofa Olewnika”, choć jego ojciec od 2007 r. monitował na różnych szczeblach, by odnaleziono te akta, i wysłał nawet pismo do premiera Donalda Tuska. Gdy dziennikarz TVN 24 Grzegorz Miecugow zasugerował, że Kaczyński znał pytania przed debatą, pozwała go do sądu. Sprawa zakończyła się ugodą i Miecugow przeprosił Lichocką na antenie.

Nie pracowała już w „Rzeczpospolitej”, bo jak opowiadają jej znajomi, odeszła, gdy ówczesny naczelny Paweł Lisicki chciał jej obniżyć wynagrodzenie. – Aśka mówiła, że nie czuje się gorsza od swoich kolegów, którzy zachowali pensje bez zmian. Odeszła, dostała trzymiesięczną odprawę – mówi jeden z dziennikarzy.

Kaczyński, fajny człowiek

Rok 2010 jest przełomem w jej karierze. Niektórzy wskazują, że po 10 kwietnia się zradykalizowała. – Potrafi powiedzieć w naszym środowisku tym, którzy krytykują PiS, żeby oszczędzili i zrozumieli Jarosława Kaczyńskiego, bo on przeżył tragedię, stracił brata – opowiada jeden z prawicowych posłów.

Rok po katastrofie Lichocka napisała, że jest „świadkiem i uczestnikiem rozwijania się swoistego drugiego obiegu”. A „ludzie, którzy nie zgadzają się z oficjalnym przekazem, są obywatelami drugiej kategorii, ciężkim, niepotrzebnym balastem, z którym nie wiadomo, co zrobić. I nikt tego nie próbuje nawet ukrywać”.

Z TVP została zwolniona tuż po katastrofie. Zaczęła robić swoje filmy, pracować w prawicowej „Gazecie Polskiej”, po powstaniu TV Republika dołączyła do zespołu.

Na koncie ma już dokument, który zrobiła z Marią Dłużewską „Mgła”. To opowieść o katastrofie smoleńskiej widzianej oczami tych urzędników Kancelarii Prezydenta, którzy 10 kwietnia 2010 r. czekali na polską delegację w Katyniu lub zostali w Polsce. Posmoleńska narracja, w której winą za katastrofę obciąża się rząd spiskujący w tym celu z Rosjanami.

Kończy wtedy kolejny film – „Pogarda” (pokazuje pogardę, z jaką władze rosyjskie i polskie miały traktować rodziny smoleńskie). Za ten dokument Lichocka i Dłużewska odebrały Nagrodę Wolności Słowa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, instytucji zdominowanej przez prawicowych dziennikarzy. „Za odważne, pełne dramatycznego wyrazu zmierzenie się z wewnątrzpolskim konfliktem po katastrofie smoleńskiej” – napisano w uzasadnieniu.

Lichocka, już wtedy dziennikarka „Gazety Polskiej”, składa hołd swojemu szefowi Tomaszowi Sakiewiczowi, bez którego „nie byłoby wolności słowa w Polsce”.

Lichocka zrobiła jeszcze dwa filmy o Smoleńsku: „Przebudzenie” i „Prezydent”. – Jej filmy służą przede wszystkim budowaniu mitu i legendy Lecha Kaczyńskiego, i za to, jak mówią w PiS, wdzięczny jest jej Jarosław Kaczyński.

Ona lidera PiS nazywa „fajnym człowiekiem”. I „najwybitniejszym politykiem na polskiej scenie politycznej, postacią zdecydowanie wyrastającą w perspektywie całej epoki po 1989 r.”.

W PiS wiedzą, że Lichocka jest jedną z ulubionych prawicowych dziennikarek prezesa. To ona w 2010 r. robiła z nim wywiad rzekę, ale książka się nie ukazała. Obrosła za to legendą. Niektórzy spekulują, że dlatego, iż lider PiS zbyt szczerze mówił, co uważa. Mogłoby mu to zaszkodzić w kampanii. O to, by książka nie wyszła drukiem, miał poprosić autorkę Kaczyński.

Wiceszef Parlamentu Europejskiego i szef rady nadzorczej Forum, spółki wydającej „Gazetę Polską Codziennie” Ryszard Czarnecki mówi, że Lichockiej „zawsze chodziło o coś, a tym czymś nie była jej kariera”. – Joanna jest bardzo ideowa i przejęta sprawami Polski, ale jednocześnie twardo stąpa po ziemi i ma dużo zdrowego rozsądku. Nie jest ciotką rewolucji, jakby chcieli niektórzy.

Ona sama zapewnia, że poglądy ma centroprawicowe, a nie radykalne. O in vitro na Twitterze pisała: „Powinno być uregulowane prawnie – by ograniczyć niehumanitarny przemysł. Refundacja w uzasadnionych przypadkach też być powinna”.

Lichocka odeszła z dziennikarstwa. Jej była gazeta drukuje relację z konwencji PiS. Zachwycona atmosferą Lichocka mówi: – To jest taki czas, być może na miarę przełomu w ’89 r., że możemy zmienić Polskę w kraj, w którym będzie się naprawdę dobrze i przyjemnie żyło.

Joanna Lichocka nie zgodziła się na rozmowę z „Gazetą Wyborczą”.

wojowniczkaPrezesaPiS

wyborcza.pl

„Nie sraj we własne gniazdo” – tak Władysław Frasyniuk podsumował słowa PAD w Wielkiej Brytanii

Frasyniuk o słowach Dudy: "Nie sraj we własne gniazdo"
Frasyniuk o słowach Dudy: „Nie sraj we własne gniazdo” fot. Mieczyslaw Michalak / Agencja Gazeta

Podczas wizyty w Wielkiej Brytanii prezydent Andrzej Duda dużo czasu poświęcił na rozmowy z polonijnymi mediami. Jednak jego słowa, wypowiedziane do Polaków przebywających w Anglii, nie ucieszyły polityków w kraju.

– Ja nie mam dzisiaj odwagi powiedzieć: wracajcie do kraju. Czy jest więcej miejsc pracy w ich miejscowościach, czy łatwiej prowadzić działalność gospodarczą, czy obciążenia są mniejsze? Ja tych zmian nie widzę. Polski rozwój jest głównie w statystykach – stwierdził Andrzej Duda w rozmowie z polonijnymi mediami w Anglii. – Widzimy (w Polsce) postępujące rozwarstwienie społeczne, zanika wytwarzająca się po 1989 roku klasa średnia, ludzie ubożeją. To jest proces, który musi być zatrzymany, a nawet odwrócony. Dzisiaj nie powiem: pakuj się, wracaj do Polski bo wtedy ktoś mi zarzuci: ten człowiek mnie oszukał – dodał prezydent RP.

Burza wśród polityków
Jednak słowa te spotkały się z dużą dezaprobatą ze strony polityków w Polsce. Opinię w tej sprawie wyraziła posłanka Joanna Mucha, rzeczniczka sztabu wyborczego PO, która uznała, że „plucie na własną ojczyznę za granicą to jest najgorsza praktyka, jaką można sobie wyobrazić”. Mucha zaznaczyła także, że rzeczą niewyobrażalną jest by jakikolwiek prezydent mówił źle o swoim kraju.

W podobnym tonie wypowiedział się także Ryszard Petru, który w programie „Gość poranka na antenie TVP Info stwierdził: „To żenujące, aż nie chce mi się wierzyć. Te wypowiedzi świadczą, że on w ogóle nie jest przygotowany do pełnienia swojej funkcji. Podziwiam go, że jest tak odważny, że sam chce wrócić do Polski” – mówił Petru o Andrzeju Dudzie.

Jednak najmniej „parlamentarna” była opinia wygłoszona przez Władysława Frasyniuka. Ten nie przebierał w słowach i w „Faktach” TVN, wprost stwierdził, że słowa prezydenta Dudy to „sranie we własne gniazdo”.

Jedno jest pewne, prezydent wywołał swoimi słowami burzę i możemy niedługo spodziewać się opinii podobnych do tej Władysława Frasyniuka.

frasyniukJaktoOn

naTemat.pl

Jak związkowcy „Solidarności” i OPZZ łamią prawo pracy w ośrodku „Perła”. PIP potwierdza: fikcyjna likwidacja stanowisk pracy, bezprawne zwolnienia…

Krzysztof Katka, 16.09.2015

Piotr Duda podczas wyborów przewodniczącego NSZZ

Piotr Duda podczas wyborów przewodniczącego NSZZ „Solidarność” na kolejną kadencję. Bielsko-Biała, 8 października 2014 r. (GRZEGORZ CELEJEWSKI)

W prowadzonym przez OPZZ i „Solidarność” Domu Wczasowo-Sanatoryjnym „Perła” w Ustce Inspekcja Pracy stwierdziła łamanie praw pracowniczych i zawiadomi o tym prokuraturę.

O łamaniu praw pracowników w sierpniu napisał „Duży Format”. Marcin Wójcik w reportażu „Ile jest >>Solidarności<< w >>Solidarności<<„ przedstawił historię załogi Perły prowadzonej przez związki zawodowe działające we włocławskiej fabryce Anwil – „S” i OPZZ. Kierowniczka domu wczasowego Ewa Kostka twierdziła, że znaczący działacze związkowi korzystali tam z przywilejów podczas pobytu, goście prezesa płacili zaś mniej za noclegi i dostawali najlepsze pokoje. Kostka mówiła, że została wyrzucona z pracy za próbę założenia związków zawodowych w firmie należącej do związków. Wytykała niskie wynagrodzenia i umowy śmieciowe zawierane z pracownikami. Gdy chciała o wszystkim powiedzieć szefowi „S” Piotrowi Dudzie, usłyszała w jego sekretariacie, że „przewodniczący nie przyjmuje indywidualnych ludzi z ulicy”. Gdy napisała o problemach na Facebooku „S”, jej wpis został usunięty przez administratora. OPZZ również nie zareagował.

Prokurator wejdzie do Perły

W Perle właśnie zakończyła się kontrola słupskiego oddziału Państwowej Inspekcji Pracy. Dotarliśmy do tego dokumentu. Gdy z wynikami zapoznał się kierownik słupskiego oddziału PIP Roman Giedrojć, postanowił zawiadomić prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez pracodawcę. Zapowiedział to w piśmie do wojewody pomorskiego Ryszarda Stachurskiego 8 września. Wszczął też postępowanie wykroczeniowe wobec osób odpowiedzialnych za przestrzeganie w Perle prawa pracy i zażądał usunięcia uchybień. Co dokładnie ustaliła PIP?

* W połowie czerwca prezes Perły Eugeniusz Tatara zdecydował o likwidacji obsługi kelnerskiej i sprzątającej, argumentując to przyczynami organizacyjnymi i ekonomicznymi. Zwalnianym nie wypłacił odpraw, większość zgodziła się odejść za porozumieniem stron. Dwa dni później zawarł z zewnętrzną firmą umowę na świadczenie tych usług. Według PIP firma ta przejęła pracowników Perły, co spowodowało „jedynie fikcyjną likwidację ich stanowisk pracy”. Kelnerzy i sprzątaczki przeszli z etatów na umowy cywilnoprawne, a według PIP powinni mieć umowy o pracę (to typowy outsourcing, z którym walczą związki zawodowe).

* Szefostwo Perły powierzało wykonywanie obowiązków bez określenia ich na piśmie, nierzetelnie prowadziło dokumentację czasu pracy, uznaniowo i wbrew ustawie rozdzielało środki z zakładowego funduszu świadczeń socjalnych.

* Kierowniczka Ewa Kostka została zwolniona z pracy bez okresu wypowiedzenia (choć jej przysługiwał) i mimo iż szef Perły wiedział, że jest objęta ochroną związkową.

OPZZ: Nas to nie interesuje

Stefan Rogiewicz, przewodniczący Międzyzakładowego Związku Zawodowego Pracowników Anwilu SA (wchodzącego w skład OPZZ), nie chce słuchać o wynikach kontroli w Perle. – Mnie to nie interesuje, jestem tylko i wyłącznie udziałowcem mniejszościowym w spółce prowadzącej Perłę. Ta sprawa dotyczy pana prezesa – mówi. Zanim się rozłączy, rzuca jeszcze: – No, niestety, w każdej pracy trzeba tylko i wyłącznie pracować.

Czym zatem interesują się struktury związkowe należące do OPZZ w Anwilu? Oto uwagi Federacji Związków Zawodowych Przemysłu Chemicznego w Anwilu (wchodzącej w skład OPZZ) wyrażone w odezwie do załogi rok temu:

* „Pracodawca pozbawił nas radiowęzła, medium, które towarzyszyło nam od lat, gdzie mogliśmy wymieniać uwagi, dowiedzieć się o sprawach trudnych, podzielić się radościami”.

+ „Pracodawca pozbawił nas gazetki zakładowej (), festynu z okazji naszego święta, czyli Dnia Chemika – nie będzie festynu w tym roku, załoga nie spędzi miłego dnia na superimprezie ze swoimi rodzinami. () Nie będzie też akademii z okazji Dnia Chemika i pracownicy nie otrzymają wyróżnień z tej okazji. () Oszukano nas po raz kolejny”.

„S”: „Nic nie wiemy, nic nie możemy”

Robert Wichrowski, przewodniczący Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” w Anwilu, był wczoraj niedostępny.

Przed rokiem, po odezwie OPZZ oraz po sprzeciwie zakładowej „S” wobec planów restrukturyzacji, do Włocławka przyjechał Piotr Duda, przewodniczący „S”, i zapowiedział, że będzie interweniował w Ministerstwie Skarbu Państwa. – Aby dialog był dobrze prowadzony, każda ze stron musi posiadać pełną informację. Jeden pracownik, który straci tutaj pracę, to kilku pracowników tracących zatrudnienie w otoczeniu. Jest to dramat dla lokalnej społeczności. Nie można do tego dopuścić. Tu zarządza warszawka, a nie ludzie czujący lokalny klimat – ogłosił Duda.

Czy w sprawie Perły „Solidarność” również ma pełną informację i czy władze krajowe tego związku mogą wpłynąć na zakładową „S” w Anwilu?

– To jest zupełnie poza nami, poza naszą wiedzą – mówi Marek Lewandowski, rzecznik prasowy Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”. – Każda komisja zakładowa, każdy region ma swoją osobowość prawną i my nie mamy ani możliwości kontroli, ani nawet wiedzy. Z tego, co wiem, to Perła jest własnością nie tylko zakładowej „Solidarności”, ale także OPZZ. Nasi prawnicy udzielali pomocy osobom z Perły – to tyle, co mogliśmy zrobić. Odnoszę wrażenie, że tam ktoś nie ma pojęcia, jak prowadzić biznes – dodaje.

W reportażu w „Dużym Formacie” szef Perły tłumaczył, że zwolnił kierowniczkę, bo podważała jego autorytet. – Śmiała się z wystroju hotelu, jaki zaproponowałem. Przywiozłem czerwony dywan i rozłożyłem w świetlicy, żeby dzieci nie bawiły się na zimnej posadzce. Pani Kostka wyśmiewała się ze mnie pokątnie, mówiła, że nie mam gustu – mówił.

Kierowniczka odpowiadała, że dywan był jednym ze starych, zużytych przedmiotów, które prezes przywiózł ze swojego domu i którymi zagracał ośrodek.

Jakimi pracodawcami są związkowcy?

W kampaniach związków zawodowych o prawa pracowników, podwyżki i likwidację umów śmieciowych winnymi zaniedbań są zawsze źli przedsiębiorcy i rząd PO. Ale gdy związki prowadzą biznes i występują w roli pracodawcy, to zdarza im się postępować wbrew swoim deklaracjom.

Przed tygodniem „Newsweek” napisał o należącym do „Solidarności” sanatorium Bałtyk w Ustce. Obiekt prowadzi spółka Dekom, na czele jej rady nadzorczej stoi przewodniczący „S” Piotr Duda. Po publikacji Duda powiedział, że w Bałtyku wszyscy są zatrudnieni na umowach o pracę, a tylko sezonowo usługi świadczą dodatkowe osoby, np. ratownicy. W ostatnim numerze tygodnika były dyrektor Bałtyku Marcin Zdunek szacował, że w hotelu ok. 40 proc. załogi pracuje na umowach śmieciowych.

Zobacz także

jakS

wyborcza.pl